2015/02/26

NOWOŚĆ

Przybywam tu z czymś nowiutkim, świeżym jak bułeczki. Dzisiejszy pomysł został zrealizowany i tak powstało coś o co bym się samą nie podejrzewała. Krócej: twórczo to mnie pojebało.
Dobra, co tu dużo gadać:

ZAPRASZAM: http://tea-and-rose.blogspot.com/

(uprzedzam, że post może być sztywny, ale spokojnie- dopiero się rozkręcam. :D)

2015/02/07

WSZYSTKO SIĘ KIEDYŚ KOŃCZY.



     Próbowałam reanimować martwy organizm, walczyłam jak matka o własne dziecko, ale nie udało się. Po prostu nie udało.
Zaczęłam myśleć, co by było, gdybym rzuciła to w cholerę; później zaczęłam już szkicować pożegnalnego posta, a teraz przystępuję do jego publikacji. 
Zgadza się. Poniekąd się poddałam, ale to wcale nie było takie proste.
I uwierzcie, że tu nie chodzi o was! To jest we mnie, gdzieś głęboko w środku i nie chce puścić ani na moment.
Usuwam tego bloga na zawsze.

Nie mówię żegnajcie, a do zobaczenia, bo wierzę, że się jeszcze gdzieś, kiedyś spotkamy. 
Ale na pewno nie tutaj.
To już jest koniec. Nie ma już nic.
Jesteśmy wolni, możemy iść.

Więc do zobaczenia. 


PS Mam właśnie dziki pomysł, na coś co nie będzie Złośnicą, a czymś innym, czymś totalnie szalonym i nieprzemyślanym. Bez narzekania, więcej działania. Będziecie?

2014/12/31

GOODBYE 2014!


Jak to nieprawdopodobnie cudownie obudzić się dzisiejszego ranka i  zobaczyć za oknem to, co widzicie wyżej. Śnieg spadł, a ja wraz z nim. Z łóżka oczywiście. Nie żebym, czuła jakiś pociąg do mojej podłogi, ale to naprawdę dość mocno mnie zaskoczyło. Więc roku 2014 - zwracam ci honor! Tego ostatniego, trzysta sześćdziesiątego piątego dnia postanowiłeś mnie zdziwić i udało ci się. Gratulacje. Jednak nie zmienia to, że byłeś niesamowicie nudnym i przewidywalnym, a jednocześnie najbardziej zdurniałym i nienormalnym rokiem jakikolwiek dane mi było przeżyć. 
Dziś ze łezką w oku, żegnam cię, a moich ukochanych czytelników, zapraszam na małe podsumowanie.


Nie lubię sylwestra, bo nie cierpię podsumowań. Nie znoszę wystrzału petard, które straszą mnie na każdym kroku (na przykład przed sekundą- prawie wylałam na siebie kawę!) albo tego całego szału sylwestrowego. Hej, ludzie! Naprawdę nie musicie obnosić się ze swoimi imprezowymi planami i chwalić się nimi gdzie tylko się da. Ja naprawdę czasami odnoszę wrażenie, że wszyscy robią to tylko po to, żeby zdołować takich wyrzutków społecznych jak ja. Nie będę ukrywać, że w życiu nie byłam na sylwestrze. Nie nigdy nie upiłam się na żadnej zabawie, ba! Czasami ciężko mi wytrzymać do północy. Dla mnie, 31 grudnia to idealny dzień na siedzenie w ciszy i wspominanie miłych w chwil. Coś jak Wszystkich Świętych. Okej, przesadzam, przecież nie będę porównywać sylwka do.... NIEWAŻNE. W każdym razie - wiedzcie, że dzisiejszy dzień spędzę pod kocem z ciastem czekoladowym, herbatą i słuchawkami. Oh, yes. Czasy na bycie aspołeczną jak tylko się da, właśnie trwają. 
A co z tym całym podsumowaniem? Jak zwykle rozgadałam się niesamowicie, tylko że nie na ten temat co trzeba. Tak więc wklejam te zdjęcia, które widzicie niżej, jako ostatni świąteczny akcent w tym roku i przechodzę do sedna.


Rok 2014 nie był tak kiepski jak 2013, który w całym moim życiu wspominam najgorzej. To właśnie on  poniżył  mnie, rzucił na kolana, kopnął w śledzionę i powiedział, że gra skończona. Ale muszę przyznać, że dał mi wspaniałą lekcję: nie na wszystko mamy wpływ. Nie zmienia to jednak faktu, że był okropny. Chyba to przez tą 13-stkę.
2014 był o wiele spokojniejszy. Patrzę na ostatnie trzysta sześćdziesiąt cztery dni, gdy wybija godzina dziewiętnasta tego trzysta sześćdziesiątego piątego i stwierdzam, że nie było źle. A do rzeczy?
Więc kupiłam najwygodniejsze buty na świecie, w których mogłabym chodzić dzień i noc, w końcu zmieniłam stary rzęch aka mój telefon na nowy i dzięki temu wreszcie mogę funkcjonować jak normalny człowiek.  O nieudanej szansie na lot do Paryża już wiecie... ale nie macie pojęcia o moich nowych planach, o których zapewne opowiem wam niebawem. ( lub też o nich zapomnę, co brzmi bardziej prawdopodobnie)
Poprawiłam swoją znajomość języka angielskiego i to dość znacznie z czego jestem oczywiście dumna jak paw. Mam dość dobre oceny, może wyciągnę nawet pasek. Oprócz tego w końcu byłam w Łodzi! I mimo, że miasto mi się nie podoba (sorry, ... Łodzianie(?) ) to warto tam było jechać i samemu o tym się przekonać. Zamknęłam w swoim życiu pewien rozdział i zdążyłam już otworzyć nowy.
Rok się kończy, a śledziona wciąż boli.

Happy new year 2015!


2014/12/27

COME BACK


Gwoli wyjaśnienia, bo ostatnio nie było mnie tutaj przez kilka dobrych tygodni- ŻYJĘ! A moja absencja blogowa, która tym razem wyniosła ponad miesiąc, nijak zostanie usprawiedliwiona, gdyż żadnego przekonującego wyjaśnienia mojej nieobecności nie posiadam. Po prostu, moje blogowanie utknęło w dość żałosnym punkcie, a ja nie miałam chęci ani weny, by je jakoś pobudzić. I mniej więcej dlatego, przez cały grudzień nie dawałam znaku życia.
     Skoro najważniejsze mamy już za sobą, czyli wykluczenie mojej ewentualnej śmierci na skutek na przykład pierwszej jazdy samochodem (oh, yes! I'm driver!) lub wpadnięcia w jakąś zaspę (chyba z błota) to musimy poruszyć równie ważną kwestię- dni Złośnicy są już policzone. Uśmiercam bloga na zawsze.




A zrobię to z dwóch powodów.
    Po pierwsze- nazwa sama w sobie przestała mi się podobać. Co prawda, pasuje do mnie jak żadna inna, aczkolwiek ma coś czego nie potrafię strawić, a mianowicie posiada polski znak. Bardzo mnie to ogranicza, jeśli chodzi o grafikę bloga. Mam tylko określoną ilość fontów, które mogę zastosować i jest to strasznie wkurzające.
   Po drugie- (myślę, że mnie zrozumiecie) wchodząc na tego bloga, jaka jest wasza pierwsza myśl? Ja mam wrażenie, że tytuł Złośnica pasuje bardziej do jedenastolatki, a nie do dziewczyny w moim wieku. Bo hej, ani się nie obejrzę, a będę pełnoletnia, a wtedy raczej ta nazwa będzie mi pasować jak karp na Wielkanoc. Poza tym- dojrzewam. Zmieniam się. Być może Złośnica, nie będzie nawet odzwierciedlać mojego charakteru.


Jeśli jeszcze nie znudziły was moje posty, które co prawda jestem w stanie policzyć na palcach, bo za wiele ich nie ma, to serdecznie zapraszam na mojego nowego, ale starego bloga, którego wkrótce utworzę. Obiecuję, że jedynie co się zmieni, to częstotliwość mojego pisania i design. Będę wkładać w to tyle serca ile wkładałam i najważniejsze- styl pisania pozostanie również taki sam. Możliwe, że na blogu będzie pojawiać się więcej zdjęć- na święta dostałam telefon, który tak wprawdzie mówiąc jeszcze nie ogarnęłam, bo mój atechnologiczny umysł nie był w stanie tego zrobić, ale myślę coraz częściej o założeniu instagrama.


Z tego całego zamieszania, nawet nie złożyłam wam życzeń. Biorąc pod uwagę, że jestem w tym niesamowicie kiepska i że jest już po świętach, to bez zbędnego przedłużania- wszystkiego co najlepsze, spełnienia marzeń i dużo uśmiechu :)


2014/11/19

Jestem człowiekiem Bożego Narodzenia


Jeśli miałabym wybierać pomiędzy złotymi, a białymi bombkami, to... powiedziałabym, że mam świra na punkcie Bożego Narodzenia i należę do tej niezwykle irytującej i działającej na nerwy grupy ludzi, którzy święta obchodzą szczególnie wyjątkowo, bo przygotowują się do nich kilka miesięcy wcześniej.
Nie, nie mam jeszcze zakupionych prezentów, choinka nie iskrzy się w salonie, nie zamówiłam bombek, a w tej chwili to nawet nie mam czasu na myślenie o wigilii. Mój misterny plan Wielkich Przygotowań na święta, runął w momencie, kiedy zorientowałam się, że mam dwa razy więcej nauki, niż zakładałam. Mimo to cieszę się każdą świąteczną reklamą, czekoladowymi mikołajami w supermarketach, wpadam w niewyjaśniony stan charakteryzujący się dziwnymi pseudo-tanecznymi, podobnymi do padaczki ruchami, gdy tylko usłyszę świąteczną piosenkę i oczywiście odliczam do 24 grudnia! :)



1]    A tak świętowałam dzień świętego Marcina.
2]    Kapciochy, czyli jedna z miliona rzeczy, które zgromadziłam na zimę.
3]    Widzicie te przerażone oczy? Tak wyglądają po pięciu godzinach nauki. BÓL i jeszcze raz BÓL. 
4]    Droga niedaleko mojego domu, niczym kadr z horroru. 


Przez brak czasu, pomysłów i inspiracji przez ponad 3 tygodnie nie napisałam żadnego posta. Postaram się to nadrobić, ale nie obiecuję, że notki będą  pojawiać się regularnie.
Do następnego!

2014/10/25

BAD LUCK?

Że tak na wstępie pozwolę sobie skłamać: Dzień dobry!

Zawsze twierdziłam, że nie ma takiego czegoś jak pech albo szczęście.
Każdy mój sukces przypisywałam tylko wyłącznie sobie, a nie sprzyjającemu losowi czy przeznaczeniu. Hej, jestem człowiekiem, zostałam wyposażona w rozum i wolną wolę, więc jeśli mam ochotę pójść pobiegać, to pójdę, jeśli chcę zjeść czekoladę, to ją zjem. Dlaczego każdy mój ruch ma być częścią jakiegoś doskonałego planu, stworzonego gdzieś tam, na górze? Każde moje powodzenie, zwycięstwo i osiągnięcie było zaplanowane przez panią przędącą nić mojego życia? Przecież to w ogóle nie jest logiczne!
Ktoś wymyślił, że jeśli ciągle nic się nie udaje i życie jest ogólnie do dupy, to  od razu musi być to pech. Mało tego! Ludzie w to uwierzyli.
"Trafiłem na gorszą grupę na teście z matematyki, ja to mam pecha". Nie koleś, po prostu się nie uczyłeś. "Zawsze trafię na jakiegoś beznadziejnego faceta, który rzuca mnie po miesiącu, ja to mam pecha" Nie siostro, on był po prostu idiotą. Już wiecie o co mi chodzi?
Ludzie usprawiedliwiają się pechem, szczęściem, losem i innymi duperelami w każdej sekundzie swojego życia, podczas kiedy tak naprawdę to oni są winni temu co się w nim dzieje.
Nie będę wam narzucać swoich przekonań, wierzcie w co chcecie, w porządku. Ale jeśli kiedyś wywalę się na środku chodnika, a z pomocą przybędzie mi Brad Pitt, pozwólcie mi wierzyć, że po prostu byłam w odpowiednim miejscu i czasie. A szczęście nie grało żadnej roli.
Tak przedstawia się mój światopogląd.
A przynajmniej przedstawiał. 
Zwątpiłam w siebie, kiedy okazało się, że nie polecę do Paryża. 


Już wyjaśniam.
Wczoraj po usłyszeniu trzech słów, zostałam najszczęśliwszą osobą na Ziemi. Skakałam, piszczałam, odtańczyłam macarenę, popłakałam się, a na końcu prawie wyleciałam przez okno. WYCIECZKA DO PARYŻA.
W nosie miałam jej cenę, a nawet to że lecimy tam samolotem. Oznajmiłam, że zbankrutuję, ośmieszę się, potnę- zrobię dosłownie wszystko, byleby się w nim znaleźć. Paryż to moje marzenie. A ta wycieczka to niepowtarzalna okazja, by je spełnić.
Niestety, moją wizję  nieco zmieniła mama, która stwierdziła, że chyba upadłam na głowę. Nie ma szans, nigdzie nie lecę. 
Jak się domyślacie, jedyne co mi pozostało to rzewnie zapłakać i paść na kolana. Niestety, to też nie podziało. W skrócie: mogę sobie jedynie pomarzyć i pooglądać zdjęcia wieży Eiffla z grafiki google.


Cofnijmy się o dwa miesiące. Sierpień. Mistrzostwa świata w piłce siatkowej w Polsce. Niepowtarzalna impreza, zdarzająca się raz w całym życiu. Miałam jechać na otwarcie 30 sierpnia. Od kupienia biletu dzieliła mnie sekunda. Okazało się, że nie będzie miał mnie kto zawieźć, bo skrócili tacie urlop. O JEDEN DZIEŃ. Właśnie o ten dzień, w którym miało odbyć się otwarcie mistrzostw.
































Co jeszcze?
Wczoraj mi nie wyszły kredle, które od dawna są moim specjałem.
To chyba wystarczy, aby przyznać, że jednak pech istnieje.

2014/10/13

AUTUMN DAY













Musicie mi wybaczyć tą tygodniową nieobecność, jednakże są rzeczy ważne i ważniejsze, i kiedy dochodzi do starcia blog vs sprawy osobiste, bez zastanowienia muszę wybrać to drugie.
Tydzień był tradycyjnie po prostu nudny: szkoła, trening, dom. I tak codziennie. A weekend? Całkowite odmóżdżenie, które funduję sobie średnio raz w miesiącu, tak dla zdrowia. Przez całe dni nie robię absolutnie nic. Czasami nawet nie wstaję z łóżka. Siedzę przed komputerem lub oglądam telewizję,  jem same niezdrowe rzeczy i słucham beznadziejnych piosenek, co by nie było cicho. W najgorszym wypadku, czytam jakieś niby nudne romansidło, które ostatecznie rozczuli mnie do tego stopnia, że biegnę do sklepu po czekoladę i dodatkową paczkę chusteczek.

Jeśli jednak mam plan, by zrobić coś pożytecznego mój dzień wygląda tak:

Autumn day...

Dzień zaczynam zazwyczaj o 8:30. W dobrym humorze (albo i nie) wstaję z łóżka i podążam najczęściej ślimaczym krokiem- jakim nie powstydziłby się Garfield- do kuchni zrobić sobie śniadanie i wypić eliksir pobudzający do życia (kawę). Na śniadanie jem zazwyczaj:

lub...
Kiedy już zjem sobie śniadanko i jestem po porannej toalecie , zabieram się za swoje niesforne kudły.
W weekendy preferuję raczej luźną fryzurę zrobioną w około 2 minuty- kok messy bun ( lub inaczej nazywany [głównie przeze mnie] - "kok dla ludzi bez lustra" lub "uczeszę się jak bezdomny, może nikt nie zauważy")


Aby go wykonać, potrzebujemy:


Włosy dokładnie rozczesujemy przy pomocy odżywki, a następnie zbieramy je w jak ja to nazywam- gniazdo i wiążemy. Poprawiamy wsuwkami i możemy jeszcze raz spryskać odżywką lub lakierem.
Efekt:


Jeśli jednak owy koczek mi się nie uda, bo włosy są np. świeże po umyciu i kompletnie niepodatne na stylizację, podkręcam je (najczęściej tylko końcówki) na lokówce: 

Kiedy już moje włosy wyglądają na względnie ułożone lub w ogóle widać, że zrobiłam coś z nimi zrobiłam po wstaniu z łóżka, zabieram się za makijaż, a właściwie za malowanie rzęs, bo ogólnie to kosmetyków  póki co w żadnym wypadku nie używam.


Efekt zazwyczaj wygląda tak: 

Następnie zabieram się za paznokcie:
Efektu nie pokaże, bo się wstydzę (oj, manicurzystką to ja nie będę)

Potem zaglądam do garderoby, która raczej przypomina pustą szafę z wieszakami. Najczęściej decyduję się na szaro-czarny dres, ale dziś zrobiłam wyjątek i założyłam jeansową koszulę:
Jeśli gdzieś wychodzę zakładam ramoneskę i sznurowane botki:
I w sumie to byłoby na tyle.

Muszę wam się pochwalić, iż ziściło się moje wielkie marzenie: w moim pokoju w końcu pojawiła się taka ramka:

I jestem z tego powodu przeszczęśliwa.
Do zobaczenia!